-
Prąd wyłączyli! Koniec świata, co? - kilka dni temu zapytał mój sąsiad.
Starszy pan uśmiechnął się lekko, sądził pewnie, że bierze mnie pod
włos.
- A wie pan, że nie? Tak myślałam, ale nie.
Końca świata nie było.
I
gdyby starszy pan nie schował się do swojego mieszkania (a mnie nie
wołała córeczka), być może opowiedziałabym mu o tym, jak przyjemnie było
wyciągnąć świece, zapalić zapałki - czekać na moment, kiedy iskra
chwyci, a mała główka zajmie się ogniem. Spoglądać, jak płomień z małego
rośnie w siłę, jak powoli ogrzewa dłoń nieopodal. Jak łuna
pomarańczowego światła zaczyna otulać pewien skrawek przestrzeni Domu.
Jakiś
czas temu wyłączyli nam prąd w bloku: nie na chwilę moment, ale na całe
osiem godzin. Bardzo słowne osiem godzin: od 8:58 do 16:48. Z początku
myślałam: "Skandal! Co to... nie obejrzę swojego serialu? Dzień dobry TVN
podczas karmienia Marion kaszką? Na komputerze nie posiedzę? Wody
zwyczajnie w czajniku [elektrycznym, rzecz jasna] nie zagotuję jak
człowiek?!"
A po chwili przyszło otrzeźwienie.
Wodę zaparzę w garnuszku, na szczęście mam piecyk gazowy. Gaz włączę jak kiedyś, odpalając z zapałki.
Faktycznie,
nie obejrzę serialu, programu śniadaniowego, nie wrzucę kolejnego
zdjęcia na Instagram, nie przejrzę Facebooka, który zasysa czas i - na
dobrą sprawę - jest jego złodziejem.
Za
to powyciągam wszystkie świece, które tak lubiłam kiedyś kupować, a
które kurzyły się w szafce od dobrych kilku lat. Wykorzystam wreszcie
mój lichtarz - może poczuję się jak współczesne wcielenie Lizzy albo
innej z bohaterek Jane Austen.
Posłucham ciszy.
Nie będę wpatrywać się w światła miasta. Wolę światło Domu - małe ogniki, które skaczą i tańczą, jak płomienne chochliki.
Nie było końca świata, choć przez chwilę zakładałam, że będzie trudno. Że nie dam rady.
Elektronika
uzależnia. Bez prądu wi-fi padło, nawet na telefonie nie mogłam
podejrzeć obrazków na IG. Nie podładowałam go zresztą, więc i rozmowy z
ludźmi na odległość raczej nie były możliwe.
Za
to odkryłam przyjemność płynącą z bycia z bliskimi tu i teraz. Mąż był w
delegacji, byłam sama z dziećmi... Powoli zbliżał się wieczór, świecie
stawały się coraz jaśniejsze, bo łuna dokoła nich stawała się bardziej
wyraźna.
Mały
John siedział w półcieniu i nucił kolędy, sam z siebie, bawiąc się
dinozaurami. Marion zasnęła, otulona nocnym kocykiem Matki Natury, a ja
przyglądałam się im, nawet nie próbując powstrzymywać ciepłego
uśmiechu...
Gdy
Marion wciąż spała, poczytałam z synkiem opowieść o małej myszce.
Łowiliśmy szczegóły ilustracji, wyławialiśmy je z mroku, przybliżając
książkę do świecy. Dawno nie spędziliśmy ze sobą tak dużo czasu - bez
dodatków, ozdobników, "ulepszaczy" czasu, które sobie współcześnie
fundujemy. Po prostu byliśmy. Razem.
Na
nadchodzące Święta życzę Wam wyłączonego prądu, chociażby
metaforycznie. Wieczorów bożonarodzeniowych spędzonych nie przed
telewizorem i "Kevinem..." czy nawet "To właśnie miłość", ale ze sobą -
bez pośredników. Niech nic nie odwraca Waszej uwagi od Was i Waszych
bliskich - bądźcie dla siebie wzajemnie największym skarbem i wartością.
Zapalcie
te świecie, co to je trzymacie na "lepszy czas" (romantyczną kolację,
spotkanie ze znajomymi albo miły wieczór z herbatą w ręce, kiedy nie
będzie trzeba niczego robić) - to właśnie ten moment! Nie odkładajcie
niczego na później, tym bardziej przyjemności, które planujecie dla
siebie. Bardzo łatwo starać się dla bliskich, troszczyć o nich, o wiele
trudniej być pieszczotliwym dla samego siebie.
Uśmiechnijcie się.
Nic
nie musimy, nikt od nas niczego nie wymaga. Wszystko, co warte jest
pośpiechu, mamy na miejscu, obok siebie: męża, dzieci... Rodzinę. Jeśli
oni są - niczego więcej nie potrzebujesz. Ani piernika, ani barszczu,
ani karpia. Nawet choinka jest zbędna. To tylko symbole, ślad tradycji.
Znam domy nimi przepełnione, a smutne. I takie, gdzie widzialnych,
namacalnych symboli brak, ale czuć Ducha Świąt, bo on mieszka w
ludziach, w sercach.
Wszystkiego dobrego na Święta. Byśmy znaleźli Czas.
Dziś opowieść jak z horroru, ale czym innym nie jest ząbkowanie malucha, jak horrorem właśnie. Pewnego listopadowego dnia gumowy mózg pospieszył z pomocą, łagodząc ból dziąseł. Nie ma to jak mądra zagryzka.
W
mieszkaniu mojej babci stoi lakierowana meblościanka; dzisiaj doceniam
niezwykły wzór ze słojów drewna (powracam tym samym do dziecięcych
fascynacji tymi kołami i okręgami, która wydała mi się w okresie lat
nastu przeżytkiem, czymś niemodnym, może babcinym właśnie). Jedną z jej
części stanowią dwie półki ukryte za szkłem, a tam kolekcja babci:
porcelana i kryształy, polerowane w okresie przedświątecznym, bo i na
święta wyciągane. Wystawa błyszczących, kruchych skorup, którym
przyglądałam się jako dziecko z lekkim zaintrygowaniem, ale i znudzeniem
jednocześnie. Znałam je przede wszystkim zza szyby - tak wyglądała ich
codzienność. Piękne, trochę muzealne. Jak dotykanie wzrokiem misternych
ludzkich wyrobów na wystawie - przez szklaną powłokę, która odbija
światło.
Kiedy
zobaczyłam Ich odbicie w tym szklanym zwierciadle... Pradziadek i
prawnuczka. Wpatrzeni w porcelanę i kryształy prababci. Gdzieś w tle
prawnuczek bawił się garażem dla resoraków, improwizując wypadek
samochodowy. Wizyta w składzie porcelany...
Dla jutra lekceważy się to, co je dziś cieszy, smuci, dziwi, gniewa, zajmuje. Dla jutra, którego ani nie rozumie, ani ma potrzebę rozumieć, kradnie się lata życia, wiele lat.
Janusz Korczak, Jak kochać dziecko. Dziecko w rodzinie
W poprzednim poście zatytułowanym w ten sposób (TUTAJ)
pokazywałam, w jaki sposób rozgościł się w naszym pokoju dziennym kosz
Mojżesza, a w nim nasza mała córeńka. Córeńka jednak rosła i po pięciu
miesiącach kosz zaczynał być dla niej ciasnawy. Natura wie, co robi,
bowiem w lipcu miała urodzić się kolejna przedstawicielka płci pięknej i
użytkowniczka kosza - jego wymiana na łóżeczko zbiegła się więc w
czasie z ponownym cudem narodzin. I tak Marion dostała większe łoże, a
pewna Mała Iskierka mojżeszowy kosz.
Łóżeczko, które widnieje na poniższych zdjęciach, to stare łóżeczko Małego Johna. Miałam dosyć tego, jak wygląda; gdy urodziła się Marion wiedziałam, że albo jakoś je przerobię, albo kupimy nowe. Starego nie zniosę! ;) Względy praktyczne zwyciężyły i łóżeczko zostało przemalowane (co pokazywałam na swoim drugim blogu - TUTAJ (stare-nowe łóżeczko dla niemowlęcia, czyli o malowaniu łóżeczka ze szczebelkami).
Lubię
patrzeć na te zdjęcia, bo dobitnie pokazują, że miejsce bez
wypełniającego je człowieka jest puste, jest niczym - bez swojej
historii, opowieści, narracji snutej przez wdechy i wydechy, uśmiechy
albo ciche kwilenie... Bez ciepła czyjegoś ciała, bez dotyku małych
rączek i dużych dłoni... Takie łóżeczko, dajmy na to... To tylko
przedmiot, ale nabiera dużego sensu z kimś wewnątrz. Jak każda inna
rzecz, którą się użytkuje, a użytkując, nadaje duszę. Jak Dom w ogóle.
Jak
widać, łóżeczko zajmuje więcej miejsca niż kosz Mojżesza. Do teraz
zagadką jest dla mnie, gdzie stanie choinka (poprzednio stała właśnie na
miejscu łóżeczka), ale póki co lepszego miejsca na łóżeczko nie ma.
Marion budzi się w nocy, a nam jest wygodniej mieć do niej bliżej; poza
tym dzięki temu Mały John ma też spokojny sen... Kiedy młoda dorośnie na
tyle, by samodzielnie wdrapywać się do łóżka i z niego schodzić,
zostanie przydzielona do pokoju brata (który czeka już na łóżko
piętrowe). Póki co, trochę nam może czasem ciasno, ale na pewno
przytulnie.
Uwielbiam
to połączenie kolorystyczne: cottonlightballs, książki, obrazki z
ramkach, worek na zabawki uszyty przeze mnie (więcej o nim poniżej),
ubranka Marion... Ten kącik jest wesoły!
tego ptaszka uszyła moja Mama
Na zdjęciach można zauważyć uszytą przeze mnie okrągłą poduszkę z tweedu: Tweeddy (post o niej znajdziesz TUTAJ). Na zdjęciu poniżej jest jeszcze Śniąca Luna (post o tej poduszce TUTAJ),
ale Marion szczególnie upodobała sobie pompon, który namiętnie skubała,
uszczuplając go. W celu ratowania Luny, przeniosłam ją do pokoju
MJ-a...
Tak, jestem fetyszystą małych stópek... Co będzie widać jeszcze w tym wpisie... ;)
Nic
nie poradzę... Podobno obcałowywałam maleńkie nóżki mojej siostrzyczki -
tak samo robię ze stópkami swoich dzieci. Trochę zalatuję Szymonem
Majewskim, co?
Jeden
z minusów stawiania łóżeczka niemowlęcego w pokoju dziennym: bliskość
telewizora. Wieczorem zasłaniamy go kocykiem, ale Marion jest
sprytniejsza. Kiedy puszczają "jej" serial czy program, uparcie go
ściąga, szczerząc się do nas bezczelnie. Innym razem nawet nie mrugnie,
nawet nas nie zauważy - bo przecież co dziwnego w tym, że starszy brat
już śpi, a ja oglądam?
Worek
to wypadkowa chwili. Materializacja powiedzenia "Potrzeba matką
wynalazków". W pewnym momencie skromniutki zbiór zabawek Marion urósł do
rozmiarów większej kupki, której nie dało się nigdzie upchać w całości;
zwyczajnie potrzebne było na niego miejsce. Wyciągnęłam z szafy surówkę
bawełnianą i podomkę kupioną w secondhandzie z uwagi na sympatyczny
wzór - nadała się idealnie!
Właśnie
tak wymyśliłam sobie ten worek: z zewnątrz surowy, wewnątrz wzorzysty.
Pomysł na wstążki narodził się w fazie produkcji i wdzięczna jestem
głowie za ten pomysł - wygląda świetnie!
patenty SuperMatki: farba kredowa i konceptów kilka w starciu z prezentem z rodziny "hihi-haha", czyli jak uratować coś, co chcesz wyrzucić
do oglądania listopada 30, 2016
Mój
mąż (wtedy jeszcze chłopak) podarował mi na osiemnaste urodziny (prócz
innych prezentów, np. obrzucenia osiemnastoma balonami z wypisanymi na
nich życzeniami)... prawo jazdy ze sklejki. Prezent z rodzaju tych
"dowcipnych". Koncept przedmiotu zasadzał się na połączeniu ze sobą
dwóch kawałków drewna i przyklejeniu wewnątrz przewrotnej historyjki
szybkiego podrywu. W narrację wpleciono odpowiadające poszczególnym
sytuacjom znaki drogowe (np. zwężenie ulicy symbolizowało rozchylanie
niewieścich nóg), a całość zakończono mocną puentą i... prezerwatywą w
prezencie. Ot, moje własne "prawko".
Książeczka była przeczytana(łamane przez)obejrzana dosłownie raz (liczbowo: 1). Tego samego dnia wylądowała na regale, na najwyższej półce, i przesiedziała tam... kilkanaście lat. Niedawno robiłam przegląd książek (po mniej więcej dekadzie warto sprawdzić, czy posiadane w księgozbiorze pozycje wciąż tak samo nas interesują, wciągają, pociągają... czy może dać im życie w rękach kogoś innego?) i natknęłam się na nią. Wyrzucić? - pierwotnie tak właśnie chciałam zrobić. Ale mąż był bardziej uważny i błyskotliwy. A może odklej środek, a deski wykorzystaj? - rzucił od razu. Że też sama na to nie wpadłam! Nie minęło pięć minut, a już cała rodzina była zaangażowana w zrywanie historii podrywu. (Dzieci miały największą frajdę - zwłaszcza najmłodsze!)
Moi superbohaterowie w ilości trzech (TatoMąż, Marion oraz Mały John) dzielnie zdarli powłokę, pozostało zająć się resztą. Tutaj wspomogłam się magicznym artefaktem: farbą kredową (Benjamin Moore, kolor Swallow's Tale). Wyszło zacnie.
Ramkę można również wykonać samemu:
wystarczą dwa kawałki drewna (sklejki, deski) oraz zawiasy (plus śrubki
i narzędzia). Do tego farba, jeśli zamierzacie - jak ja - swoją
pomalować. Jeśli macie palco-wkręty, pójdzie jeszcze szybciej.
Do czego można wykorzystać taką ramkę? Kilka pomysłów umieściłam TUTAJ, poniżej zaprezentuję swój ulubiony...
Nie będę ukrywać - inspirowana TYM przedmiotem. Bardzo podoba mi się takie nietypowe podejście do gadżetów czy elektroniki, z którą trudno nam się rozstawać... Dzieci widzą nas podłączonych do komputera, telefonu, doszukują się w tym jakichś nieziemskich doświadczeń (mina Marion na widok mojego telefonu mówi sama za siebie), a tu proszę... Pobudzająca forma, ale przemycenie świata analogowego, o wiele bardziej kreatywnego. Co mnie urzekło: Mały John nie miał żadnego problemu z włączeniem się do zabawy - z miejsca zaczął udawać, że naprawdę gra w grę i steruje rakietą, a nasza nakręcana i szalona metalowa mysz to... myszka komputerowa!
Do czego można wykorzystać taką ramkę? Kilka pomysłów umieściłam TUTAJ, poniżej zaprezentuję swój ulubiony...
laptop analogowy dla dziecka
(czyli mówię "nie" elektronice w prezencie dla przedszkolaka, jednocześnie prezentując mu komputer ;))
Nie będę ukrywać - inspirowana TYM przedmiotem. Bardzo podoba mi się takie nietypowe podejście do gadżetów czy elektroniki, z którą trudno nam się rozstawać... Dzieci widzą nas podłączonych do komputera, telefonu, doszukują się w tym jakichś nieziemskich doświadczeń (mina Marion na widok mojego telefonu mówi sama za siebie), a tu proszę... Pobudzająca forma, ale przemycenie świata analogowego, o wiele bardziej kreatywnego. Co mnie urzekło: Mały John nie miał żadnego problemu z włączeniem się do zabawy - z miejsca zaczął udawać, że naprawdę gra w grę i steruje rakietą, a nasza nakręcana i szalona metalowa mysz to... myszka komputerowa!
#cherrywoodstories na Instagramie
copyrights | prawa autorskie
Wszystkie zdjęcia na blogu - chyba że zaznaczyłam inaczej - są mojego autorstwa. Kopiowanie ich i/lub rozpowszechnianie bez mojej zgody i/lub podania źródła jest łamaniem praw autorskich.
NIE zgadzam się na kopiowanie i wykorzystywanie zdjęć moich dzieci bez mojej pisemnej zgody.