Dobranocki mojej babci i mamy - wystawa czasowa w Muzeum Zagłębia w Będzinie
sierpnia 27, 2016
Jeśli mieszkacie na Śląsku i nie wiecie, w jaki sposób spędzić z dzieckiem ostatnie dni wakacji (bo macie już dosyć placów zabaw, tłocznych alejek w parku - znacie je już na wylot i czujecie, że jeszcze jeden raz, a monotonia zeżre Wasze pozytywne nastawienie i zniechęci do reszty), proponuję muzealne eskapady. Na początku sierpnia, jedno popołudnie spędziliśmy właśnie w ten sposób - wpierw oglądając bajkowe postaci w Muzeum Zagłębia, potem w mysłowickim (i jedynym w Polsce!) Centralnym Muzeum Pożarnictwa. Drugą miejscówkę polecam całym sercem - ilość wozów strażackich, kombinezonów czy sprzętów do gaszenia pożarów może zawrócić w głowie niejednemu Strażakowi Samowi Juniorowi. Wstęp w niedzielę jest darmowy, obok jest restauracja, a naprzeciwko kąpielisko Słupna (również wejście gratis) z kapitalnym placem zabaw w kształcie okrętu pirackiego. To naprawdę dobre miejsce na kilkugodzinny pobyt: naukę i zabawę jednocześnie. Co do pierwszej miejscówki i wystawy "wieczorynkowej" - moja relacja i odczucia poniżej.
Miś Uszatek, Koralgol, pingwinek Pik Pok, Mordziaki... To tylko niektóre z tytułów polskich animacji, które znam z własnego dzieciństwa, a przypominam je sobie z synkiem. Kawał świetnej pracy głównie łódzkich animatorów (warto wspomnieć również animację z muminkami, kiedy do Łodzi przyjechała sama Tove Jansson, by sprawdzić misternie wykonane figurki-aktorów). Wystawa Dobranocki mojej babci i mamy składa się głównie z niewielkich (mniej więcej długości mojej dłoni) postaci - oryginalnych lalek używanych w trakcie kręcenia poszczególnych animacji. Można więc na własne oczy zobaczyć Uszatka czy Koralgola, a także wiele postaci drugoplanowych czy pobocznych - każda wykonana z dbałością o najmniejszy szczegół, niezwykle misternie. W zasadzie można by patrzeć i patrzeć, wciąż sycić oczy starannością lalkarzy... Nuda? Dzieci nie wytrzymają? Guzik! Johnek spędził dobrych kilka minut, uważnie lustrując wzrokiem rybich mieszkańców oceanu. Różnorodność form, materiałów (w tym błyszczących) była atrakcyjna i dla dzieciaków. Jedynie Marion wyniosła z wycieczki najmniej ;).
Nie myślcie jednak, że oryginalne lalki-aktorzy to było wszystko. Można było również przejrzeć całą gablotkę retro gadżetów z motywami bajkowymi, oprawione w ramki prawdziwe klisze z animacji (przezroczyste arkusze papieru z namalowanymi postaciami, które - zmieniane i puszczane w przyspieszonym tempie wprawiały bohaterów w ruch) czy... wejść do pokoju misia Uszatka, usiąść na jego łóżku, porysować przy jego stoliku... Przyznaję się, głównie to ostatnie przekonało mnie, żeby zobaczyć wystawę.
Żeby nie było zbyt kolorowo... Co do podsumowania wystawy: mam mieszane uczucia. Lalki były przecudne - ich oglądaniu mogłabym poświęcić naprawdę dużo czasu. Pokoik misia Uszatka, w którym dzieci mogą się rozgościć - super pomysł. Możliwość poopowiadania dziecku, jak wygląda tworzenie ukochanych bajek - świetnie! Ale, ale!
O ile pani informująca nas telefonicznie o cenie biletów (bo można się było w tej kwestii pogubić - inaczej wygląda płatność w zależności od wystaw czasowych, stałych, w jednym budynku, w drugim, na parterze czy na piętrach) była niezwykle sympatyczna i ta witająca nas od progu w Pałacu Mieroszewskich (Może ta sama? Czułam się wyczekiwanym gościem - tak jest, gościem właśnie!) również, obsługa "dalsza" wyglądała już znacznie gorzej... Kobieta sprzedająca nam bilety, jeszcze nim na dobre weszliśmy do głównej sali muzeum (tej z kasą), krzyknęła na Johna, by nie dotykał gablotki, bo zniszczy. Gablotki z pamiątkami, dodajmy, różnej jakości zresztą. Dodała co prawda coś o bezpieczeństwie mojego dziecka (bo przewróci witrynę i może sobie zrobić krzywdę), ale i tak wyglądało bardziej na to, że dzieciak nie ma palcować szyb i dotykać tego, co mógłby uszkodzić. Średnio. Nie lepiej było na samej wystawie (płaciliśmy tylko za nią - dwa pomieszczenia bezpośrednio odchodzące od tego z kasą). Już na wejściu w kąciku znajdował się styropianowy domek Reksia (którego tekturowa podobizna stała obok); nim się zorientowałam, Mały John był już w środku. Nim zdążyłam zareagować i wyjaśnić synkowi, że lepiej, by nie hasał w muzeum, a do "eksponatów" (choć ten akurat trudno było określić takim mianem, ale niech będzie) podchodził z pewną dozą rezerwy i dystansem, zareagowała wspomniana kobieta. Podbiegła do nas, gwałtownie zwróciła uwagę mojemu dziecku i od tego "ekscesu" uważnie przyglądała się (z rękami splecionymi za plecami) naszym poczynaniom. Mimo więc całego mojego entuzjazmu, czułam się nieswojo, stale obserwowana. Nie mówiąc o synku, który sprowadzony do porządku utracił na wstępie sporo swojego zapału. Nawet kiedy chciał go "odzyskać", zauroczony - dajmy na to - Pik Pokiem, kobieta znowu sprowadzała go do parteru typowymi muzealnymi komentarzami "Nie dotykaj!", "Nie ruszaj", "Uważaj!", "Tam nie wolno wchodzić!". Na dobrą sprawę nie dała mi możliwości zareagowania - sama umiałabym przecież wyjaśnić dziecku, co wolno, a czego nie. Ale najwyraźniej "wpadka" z budą Reksia ukazała nas (mnie i TatoMęża) w niekorzystnym świetle - jako rodziców pozwalających na wszystko, więc... przy tak przyjętej ocenie sytuacji, w sumie nie dziwiłam się "obsłudze". Żałowałam tylko, że jednak zabrakło większego luzu, swobody, zaufania... To w końcu wystawa dla dzieci... W poważnym miejscu, to fakt, niemniej głównie dla najmłodszych... (A może właśnie nie? Może kierowana była - wbrew nazwie - do babć i mam, czyli osób dorosłych, które wiedzą, jak zachować się w tego rodzaju miejscach? Znają społeczne kody, potrafią się odnaleźć?)
Uśmiechnęłam się gorzko pod nosem, gdy doszliśmy do pokoiku misia Uszatka - miejsca NA PEWNO interaktywnego. Otóż Johnek, kilkukrotnie upomniany, bojący się czegokolwiek dotknąć, nie chciał w ogóle usiąść na łóżku misia, dotknąć jego krzesełka, ani tym bardziej cokolwiek rysować na stoliku do tego przeznaczonym. I ja mu się zupełnie, ale to totalnie, nie dziwiłam. Też nie miałabym ochoty. Upewniony jednak przez nas, że może, że to właśnie po to zrobiono ten kącik, że może czuć się swobodnie, w końcu zdecydował się usiąść. I rysować, wyjątkowo zachęcany do tego przez "pilnującą" nas kobietę. (Skoro ona pozwala, chyba faktycznie można - musiał pomyśleć młody.) Odetchnęłam w duchu, radosna, że może zakończymy wycieczkę pozytywnym akcentem, gdy wtem... uważnie obserwująca nas kobieta (nie dawała za wygraną, cholira :P) podbiegła do Johna, wyrwała mu z ręki kawałek papieru z gwałtownym: "Nieee! Tego nie można kolorować! To nie! Tutaj są kartki do kolorowania!" i podeszła do regału ustawionego pod ścianą, skąd wyciągnęła odpowiednią kartkę. W tym momencie ręce mi opadły. Co chciało pokolorować moje dziecko? Zwykłą koszulkę nadrukowaną na papierze - czarno-białą, jakby "kolorowankową" - wyciętą jak w przedszkolu, czyt. żaden tam profesjonalizm, jakieś ważne materiały... ot, zwykły kawałek wyciętego materiału. (Sporo zresztą takich koszulek było rozrzuconych na stoliku, tuż obok rozrzuconych kredek. A karki teoretycznie przeznaczone do kolorowania właśnie? Odłożone na półkę. Na tyle wysoko, że przedszkolak nie miałby szans sam ich zlokalizować. Nie mówiąc o domyśleniu się, że to właśnie one służą do bycia pokolorowanymi, a nie te na stoliku.) Reakcja kobiety? Niewspółmierna. Ja rozumiem eksponaty. Że oryginały, że trzeba uważać, że wypożyczone. Ale to? Nie muszę chyba dodawać, że po tym incydencie młody w ogóle już nie chciał niczego robić na wystawie, niczego dotykać. Nawet niepokolorowanej kartki, którą finalnie dostał od pani, nie chciał wziąć do domu. I ja mu się, do jasnej cholery, w ogóle nie dziwię.
Wycofując się z wystawy, próbowaliśmy z TatoMężem kilka razy zagaić rozmowę, dowiedzieć się czegoś o eksponatach (Np. który miś jest więcej wart: Uszatek czy Koralgol?), ale nadaremnie. Usłyszeliśmy, że każdy jest cenny, bo to przecież oryginał. Na moją uwagę, że chyba taka wiewióreczka bez imienia a główny bohater to jednak nie ta sama kategoria, ponownie usłyszeliśmy, że to przecież oryginały, wypożyczone z wytwórni filmowych, więc cenne. Wiecie, metoda zdartej płyty, być może maskująca brak informacji. Ale czy nie łatwiej byłoby powiedzieć, że ceny są objęte tajemnicą? A "główne" figurki zapewne bezcenne? Nie wiem, TatoMąż stwierdził w każdym razie, że kobieta nic o wystawie nie widziała - takie sprawiała wrażenie, w każdym razie.
To ja opowiadałam Małemu Johnowi o tym, jak postaci są wprawiane w ruch. Brałam go na ręce i pokazywałam wspomniane wcześniej malunki - oprawione w ramę i występujące na białym tle, niepodpisane, tworzące jakby tło dla wyeksponowanych lalek, więc łatwo można je było przeoczyć... Szkoda... Bo to świetna okazja, by przybliżyć dziecku świat filmu, animacji, kulisy produkcji. Zabrakło jakiejś narracji, tak myślę, czegoś, co spajałoby typowo muzealne gablotki z figurkami z interaktywnym pokoikiem Uszatka. Wyjścia w kierunku dziecka - na całej przestrzeni, nie tylko "przy okazji" czy "pod koniec". Tutaj rolę przewodnika, informatora i "zabawiacza" pełnił rodzic. Gdybym jednak sama nie posiadała wiedzy, którą mam o filmach animowanych, wyszłabym z wystawy równie skonsternowana, co moje dziecko. Szkoda, bo to zmarnowany potencjał "Dobranocek mojej babci i mamy".
Niemniej, mimo wszystko, warto zobaczyć te lalki - śliczne są, po prostu. Cena biletu? Cztery złote za osobę (dorosłą, za dzieci nie płaciliśmy). Wystawa trwa do końca sierpnia - jeśli chcecie sami przekonać się, jaka jest i czy warto - macie czas do środy włącznie!
0 komentarze