Cham wychowa chama, czyli jaki przykład dajesz dziecku?
września 26, 2016
Byłam wczoraj na spacerze z mężem, siostrą i szwagrem oraz naszymi dziećmi. Niedziela popołudniu, miły spacer po parku, podjadanie gofrów, przyglądanie się zwierzętom zza krat ogrodu zoologicznego (w przypadku zwierząt: przyglądanie się ludziom ;))... miło, podsumowałabym. Gdyby nie incydent. A nawet dwa.
- Mamo, mamo! Patrz, jakie zwierzęta! - rzuca moje dziecię, zafascynowane. Kozy, kozły, osiołki i owce stoją przy ogrodzeniu ZOO, po drugiej stronie ogrodzenia tłumek ludzi. Wszak atrakcja. Trudno dziwić się mojemu dziecku, sama się uśmiecham, nie często człowiek w mieście ma kontakt ze zwierzętami innymi niż domowe. Podchodzimy, oglądamy, robię zdjęcia.
Jakiś kozioł stanął na tylnych kończynach, wyprostował się, oparł o murek, przybliżając głowę do ogrodzenia. "Ale świetnie", pomyślałam. "Będą fajne zdjęcia!" Ledwie ta myśl pojawiła się w mojej głowie, a zauważyłam źródło nagłego zainteresowania się zwierzęcia ludźmi. Jakaś matka z - na oko - rocznym dzieckiem dokarmiała kozła gofrem.
- Hej, nie można dokarmiać zwierząt! - rzucam od razu, niewiele się namyślając. Pewnie dlatego, że nim dotarliśmy do tego miejsca, wzdłuż całego ogrodzenia, w regularnych odstępach (i, co trzeba podkreślić, dość gęsto) przyczepione były tabliczki od obsługi ZOO: "Prosimy nie dokarmiać zwierząt! Jeśli zauważysz, że robi to ktoś inny - reaguj!". W moim przypadku komunikat zrobił swoje - zareagowałam instynktownie, machinalnie. Reakcja ludzi? Kobieta niewiele sobie zrobiła z tego, co powiedziałam. Spojrzała na mnie ze wzrokiem wkurzonej matki (jak ja mogłam przerywać dobrą zabawę jej dziecku?!) i... dalej karmiła zwierzę gofrem. Jej mąż rzucił ciche: "Kochanie, może już przestań...", które jednak nie spotkało się z uznaniem żony. Odrzekła szybko: "Jeszcze tylko ostatni kawałek. Przecież mały jest... nie zaszkodzi..."
Otóż zaszkodzi. To nie był jeden mały kawałek, ale więcej kawałków - przynajmniej trzy, bo dokładnie tylu się doliczyłam ja, a prawdopodobnie wcześniej były inne. To tylko od tej pani. A ile innych to zwierzę (przepraszam za określenie:) zeżarło wcześniej? Przed godziną siedemnastą, kiedy my doszliśmy do tego miejsca? Zupełny brak wyobraźni - skoro ja daję mały kawałeczek, to nikt takiego nie dał wcześniej, prawda? Tylko ja karmię, przecież zwierzę mądre, nie weźmie więcej... A guzik prawda.
Ale nic. Gofr się skończył, rodzinka wstała i zaczęła się oddalać. Wtedy też zauważyłam, że za nimi stała grupka osób też dokarmiających koziołki. Nie wytrzymałam.
- Tutaj nie można dokarmiać zwierząt! Tabliczka wisi! - wrzeszczę (bo stałam nieco dalej), nieco już rozeźlona.
- Ja nie umiem czytać! - rzucił mi młody mężczyzna, który trzymał gofra w ręce, rwał na kawałki i podawał zwierzętom. Na jego twarzy wykwitł uśmiech rozbawienia. Zignorowałam durny komentarz i brnę dalej.
- Serio, nie można ich dokarmiać naszym jedzeniem, to dla nich niebezpieczne.
Wtedy facet się roześmiał, a zawtórowała mu grupka, z którą był (ludzie całkiem normalni z wyglądu, dodajmy, nie jakieś "gimby" czy coś podobnego, a starszego - ot, zwykła rodzina, jak ja i moja siostra z mężami i dziećmi).
- Ja to z gór jestem, karmię zwierzaki różnymi rzeczami i żyją! Nic im nie jest! Co też pani gada! - pada riposta.
- Co innego zwierzęta w zagrodzie, gospodarskie, a co innego zwierzęta z ZOO! Skoro ich opiekunowie prosili, żeby nie dokarmiać, to chyba mieli swoje powody, prawda? - idę w zaparte, ale nie dane mi było dokończyć myśli, bo facet wszedł mi w słowo.
- Słuchaj no, babo! Nie przeginaj, ok?
Wtedy puściły mi nerwy.
- Słuchaj no, gościu, sam nie przesadzaj, dobra?!
Moglibyśmy tak dłużej, ale nie miałam już siły, serio. Nikt (poza moją siostrą) nie stanął w obronie moich argumentów, w obronie zwierząt. Więcej: zaczęły pojawiać się głosy upominające mnie, stające po stronie mężczyzny dokarmiającego koziołka gofrem. Że przecież to nic takiego, że przecież o co tyle szumu... Że przecież to fajne... No fajne, fajne, dobre zdjęcia można zrobić, mieć nieco frajdy z bliższego kontaktu z przyrodą, ale o tych zwierzętach już nikt nie pomyśli, prawda? Że może taki gofr to nie jest dla nich najodpowiedniejsze jedzenie? W końcu nie wiadomo, co wrzucono do środka... Nie mówiąc o tym, że czasem nawet frytkami dokarmiają zwierzęta, w zasadzie wszystkim, co akurat ludzie jedzą i mają przy sobie, a jedzą i mają różne rzeczy, najczęściej niezdrową żywność: chipsy, jakieś szybkie przekąski. W nadmiarze są szkodliwe dla ludzi, a dla zwierząt tym bardziej! Ale nie, po co myśleć o tym długofalowo, w jakiejś szerszej perspektywie niż tylko te moje pięć minut karmienia, które nic nie znaczy w oceanie czasu!
Zirytowana, niepoparta przez nikogo z przyglądających się i pod nosem komentujących gapiów, a w zasadzie wyśmiewana przez mężczyznę i jego rodzinę, chwyciłam wózek z córką i zaczęłam się oddalać. A dzieciaki przy tych wszystkich stojących przy ogrodzeniu dorosłych przyglądały się i przysłuchiwały...
I naszła mnie potem taka refleksja: jaką naukę te dzieci (inne poza moim synem i siostrzeńcem) wyniosą z niedzielnego spaceru z rodziną? Że nie trzeba stosować się do zaleceń na tabliczkach, próśb kierowanych przez jakieś władze, wreszcie do przepisów prawa. Że takie "Proszę nie dokarmiać zwierząt!" jest nieważne, bo najważniejsza przecież jest nasza frajda, prawda? Zabawa, dobre samopoczucie - nasze, nie innych (np. tych zwierząt). Co zatem stoi na przeszkodzie, by potem takie dziecko biegało po trawie, gdy obok wbita jest tabliczka "Prosimy nie deptać trawy!", zaśmiecało ulice (bo co z tego, że co jakiś czas jest kosz na śmieci - przecież nie będzie się szło kilku albo - zgroza! - kilkunastu kroków ze śmieciem w ręku! - łatwiej jest rzucić na ziemię, i tak przecież ktoś to posprząta), nie sprzątało po swoim psie, piło alkohol przed osiemnastką, jeździło skuterem/samochodem bez prawa jazdy albo będąc nietrzeźwym albo przekraczało dozwoloną prędkość?
- Nie przeginaj, babo! - może ktoś mi teraz powiedzieć, ale niech się wcześniej dobrze zastanowi: czy ja rzeczywiście przeginam?
Bo zobacz: jeśli już od najmłodszych lat uczysz swoje dziecko tego, że zasady są nieistotne albo dobre dla nielicznych, a ty jesteś wybrańcem, który stosować się do nich nie musi, jaki dajesz przykład swojemu dziecku? Pokazujesz mu, że relatywizm moralny jest całkiem fajny, że "Jak Kali ukraść komuś krowa to być dobrze, a jeśli Kalemu ktoś ukraść krowa to być źle". Że nakazy czy zakazy to jedynie sugestie, że przepisy prawne to nudny zbiór reguł, do których i tak nikt się nie stosuje. Przecież przy tym ogrodzeniu to prawie każdy karmił zwierzęta, o co mi chodzi? Przecież to tylko "mały kawałeczek"! Przecież wypiło się jedno piwko, nie butelkę wódki, więc o co chodzi? Przecież można prowadzić! Przecież ta woda w jeziorze wcale nie wygląda na brudną, to po co zakaz kąpieli? Przecież będę uważać! Po co mam segregować śmieci, skoro i tak muszą to zrobić w sortowni? Że co, więcej pracy, dłużej to będzie? Przecież za to im płacą! Tak samo za coś płacą sprzątającym w parku, prawda? Jak będę wyrzucać śmieci do kosza albo zbierać nieczystości po swoim psie, to nie będą mieli zajęcia, pracy?
Takie myślenie jest burackie - po prostu. Jasne, czasem polskie prawo czy jakieś przepisy są bzdurne i brak w nich elementarnych zasad logiki, ale często mają sens i służą temu, by nam wszystkim żyło się lepiej. By np. zwierzęta nie cierpiały potem na problemy gastryczne (albo poważniej - że przypomnę biedną foczkę z poznańskiego ZOO, którą udusiła mała plastikowa część z zabawki - szczegóły TUTAJ), by na naszych ulicach było czysto a dzieci (zwłaszcza w zimie albo w piaskownicy) nie wchodziły w psie odchody, by na przejściu dla pieszych czy szczególnych miejscach było bezpiecznie, by zmniejszyć ilość wypadków... Powodów jest wiele, z reguły się są podyktowane robieniem komuś na złość czy zakazywaniem dla zakazywania, bo "mam władzę, mam fun".
Dopóki sami nie zmienimy swojego zachowania czy nastawienia, będą je powielały nasze dzieci. A potem dziw się, człowieku, że niewiele zmienia się w kraju nad Wisłą. Dopóki będą żyło społeczne przyzwolenie na "nieszkodliwe dokarmianie zwierząt w ZOO", a więc na obchodzenie przepisów, nakazów, zakazów, traktowanie ich jedynie jako sugestii, dopóty polska rzeczywistość pełna będzie marazmu.
2 komentarze
Bardzo to smutne, ale niestety dość częste. Dorośli dają właśnie taki przykład dzieciom, a potem się dziwią, że młodzież nie reaguje na ich zakazy. Przecież kiedyś sami nauczyli ich, że zakazy są po to, żeby je łamać. Pozdrawiam serdecznie:)
OdpowiedzUsuńDokładnie. Albo oszukiwanie przy kasach, że dziecko jeszcze nie ma jakiegoś tam wieku i może wejść za darmo - pokazywanie, że kłamstwo czasem jest uzasadnione, a potem dziwienie się, gdy dziecko nie mówi nam prawdy. Albo moje "ulubione": biję dziecko (zwane czasem klapsem, choć to jedno i to samo) dlatego, że ono zbiło np. siostrę, a "przecież się nie bije". Czysta hipokryzja! A potem właśnie ludzie się dziwią, że ten świat wygląda jak wygląda... Sami sobie kopiemy dołki!
Usuń