jestem Supermatką i chcę wypowiedzenie
marca 09, 2017
Miewam takie dni, kiedy chcę wziąć urlop. Ja -
matka. Trochę jak w TEJ
reklamie. I - podobnie jak w reklamie - nie mogę. Nie da się. Mama nie bierze
zwolnienia. Może ją zastąpić tata, może pomóc teściowa czy mama, ale matka
matką być nie przestaje nigdy, ani na moment.
To jeszcze nic, być rodzicem, tak po prostu. Co
to za robota - pomyśli niedzieciaty. Kwestia organizacji i tyle. Niejeden
zarabiający na rodzinę tato zapyta żonę: Coś ty, Słonko, robiła przez cały
dzień? (w tym schematycznym, stereotypowym świecie, bo na szczęście są
małżonkowie, którzy wiedzą, że należy się wystrzegać takich tekstów ;))
Ale macierzyństwo (tak,
dookreślam, bo jednak najczęściej to wciąż ojcowie pracują, a mamy... nawet jak
pracują, mają na głowie dzieci i dom - podział obowiązków może nawet istnieć,
ale tradycyjnie pojmowane role ciągle mają się dobrze) to coś więcej. Rodząc
dziecko, nie stajesz się matką. Stajesz się Supermatką. I nie jest to
bynajmniej komplement. To stwierdzenie faktu, dość gorzkie zresztą.
Każda normalna sytuacja urasta bowiem do rangi
misji specjalnej czy ratowania ludzkości (albo wszechświata). Przykład?
1. Reagowanie
na płacz dziecka i WYCIERANIE NOSA
W normalnej rzeczywistości normalnych ludzi
każdy sam pozbywa się swoich smarków, mniej lub bardziej udatnie pakując je w
chusteczkę do nosa. W świecie Matki Polki wystarczy pięć minut, by biednemu
maluszkowi odessać zalegającą wydzielinę. W świecie Supermatki wygląda to
inaczej.
Wrzaskun wzywa. Pospiesznie (wszak Bezwzględna
Szybkość to jedna z Twoich mocy) dokańczasz to, co aktualnie robisz i biegniesz
(tudzież przybywasz z prędkością błyskawicy - wszak Supermatki nie chodzą;
podobno jednej udało się złamać prędkość światła, choć niektórzy sądzą, że to
zwykła plotka).
- Już jestem! - rzucasz, przywołując
uśmiech nr 5 - ten niosący ukojenie duszyczkom w potrzebie.
Już wyciągasz ręce, gdy widzisz wyciek glutów z
nosa mikroba - i już wiesz, że z wzięcia na ręce i pociesznego tulenia nici, że
wpierw czeka Cię misja odessania kleistej substancji z nosa.
- Już, już, spokojnie - mówisz pospiesznie,
z wciąż przywołanym uśmiechem nr 5 (tym mającym ukoić), biegniesz w stronę
odsysarki (Sopelek, Frida, cokolwiek tam odsysającego masz na podorędziu),
zadowolona, że misja idzie tak sprawnie (bo nawet chusteczkę masz obok, lot do
łazienki będzie zbędny), gdy nagle - zlustrowawszy sprzęt - uświadamiasz to
sobie: brakuje jednej części. Dałaś do mycia, Bejbe.
Szybciej więc niż błyskawica, niż światło, niż
wszystkie materie niematerialne znane fizykom, mkniesz do kuchni, gdzie przy
zlewie leży ona - końcóweczka, psia mać.
Nie myśl przeto, że Wrzaskun zaprzestał wycia, że
jakiekolwiek wrażenie zrobił na nim uśmiech nr 5. Każdorazowe oddalanie się od
łóżeczka bez mikroba na ręce wspomniany mikrob komentował krzykiem zdolnym
roztrzaskiwać szyby. Nie sądź, Supermatko, że brak osprzętowania będzie Ci wybaczony
- prawdziwa bohaterka zawsze jest gotowa do akcji. Zawsze!
2. KARMIENIE
W idealnym świecie Matki Polki urocze Bobo
otwiera swoją słodką buzię, rozchyla różowiutkie wargi i z uśmiechem wcina
wszystko, cokolwiek mu podasz. Kaszę, zupkę, drugie danie, musik, srusik,
cokolwiek. Gaworzy przy tym, zaśmiewa się, Ty szczebioczesz i czujesz się
spełniona. Cud-miód-malina. W świecie Supermatki wygląda to inaczej.
Gdyby ktoś kiedyś przeprowadzał rekrutację na
stanowisko Supermatki (co nie przydarzy się nigdy, bowiem Supermatka nie
podlega weryfikacji), w CV pociesznej kandydatki koniecznie powinna znaleźć się
umiejętność łączenia kilku etatów w jedno. Przykład? Karmienie. Supermatka,
wypełniając to zadanie, pełni różne role: clown ("Misiaczku! Popatrz na
mamusię! Zobacz, jaką mamusia ma głupią minę! Zobacz, wywalam język i robię
zeza! Ale śmieszne, hahaha!"), aktor (tu udaje pieska, tutaj kotka, tutaj
wyrecytuje wierszyk, innym razem pokaże dziecku ćwiczenia mimiczne), osobisty
trener ("No dawaj, jeszcze tylko kilka powtórzeń! Raz, dwa... Równo!
Dajesz!"), couch ("Nie poddawaj się, dasz radę! Stać Cię na
to!"), bajarz (opowiadający o wszystkim: czy to o historyjce z książki z
bajkami, czy w formie opowiastki o tym, co dzieje się za oknem), animator
("Zobacz, co tu leci... Samolot! Frrrrr... Leci łyżeczka do buzi!" -
koniecznie z odpowiednimi ruchami ciała, kolistym ruchem barku/ręki),
sprzątaczka ("Poczekaj, mamusia sprzątnie to, co spadło..."), pilot
do zadań specjalnych (zdolny w ostatniej chwili minąć rozbrykaną rękę
dziecięcia, która potencjalnie mogłaby uderzyć w zmierzającą do celu łyżeczkę z
pokarmem).
3. WYJŚCIE Z
DOMU
W rzeczywistości Niedzieciatych powyższe
pojęcie nie istnieje jako problem. Jedynie jako zdanie, informacja. Proces
wychodzenia z domu nie należy też do trudnych. Trzeba się ubrać (jeśli gorsza
pogoda), nie zapomnieć kluczy, telefonu, pieniędzy, i można świat zdobywać. W
świecie Supermatki zwykłe wyjście z domu urasta do rangi zadania specjalnego.
Po pierwsze: planowanie. Raczej nie licz na to,
że pójście na żywioł ułatwi sprawę. Być może, ale tylko jeśli posiadłaś
wcześniej Mega Zdolność Organizacji, a poszczególne elementy konieczne do
zaliczenia misji opuszczenia czterech ścian są już przygotowane i tylko czekają
w gotowości na akcję. Jeśli nie (lub: jeszcze nie), zaplanuj, uwzględniając
zmienne: pogoda (sprawdź prognozę, bo każdy element jest na wagę złota: musisz
wiedzieć, czy kurtka, czy sweter, czy parasol, czy kocyk, czy dodatkowa para
skarpet, która czapka: ta cieplejsza czy może z dzianiny itd.), odległość (czy
wózek, czy chusta, czy hardcorowo same ręce), czas (czy karmienie teraz, czy w
drodze, czy na miejscu), aktywność malucha (czy uśnie, czy nie, czy będzie
chciał się czymś bawić, czy nie), inne plany (które dla normalnych ludzi są
głównymi: ot, takie zrobienie zakupów czy załatwienie czegoś w banku; ale dla
Supermatek to problemy przyziemne, oddelegowane na drugie miejsce na liście
zadań). Mając wszystkie dane, przygotujesz kolejno: torbę/plecak dziecka i
swoją torebkę (przy czym pierwsza zazwyczaj jest większa od drugiej, dziwnym
trafem). Możesz spróbować też połączyć obie w jedno - podobno spece od gadżetów
dla agentów specjalnych opracowali już kilka modeli. Planowanie - checked.
Organizacja - checked. Supermatka ubiera dziecko, wspomagając się
szybkością błyskawicy i megadelikatnością (pomimo usilnych starań trwa to
czasem dłużej niż zakładali twórcy programu szkoleniowego superbohaterów), po
czym można przejść do fazy właściwej: wyjścia z domu. Tutaj również konieczne
jest planowanie i odpowiednia organizacja: czy wszystko jest w wózku tudzież
torbie/torbach, logistyka (kto idzie najpierw, jak otworzyć drzwi, czy trzeba
je przytrzymać, by nie gruchnęły w wózek albo nasze plecy itp.), rozmieszczenie
obiektów w przestrzeni (patrz poprzedni nawias). Podczas gdy Niedzieciaci (to
mogą być też rodzice, którzy akurat opuszczają przybytek bez dziatek u boku)
zwyczajnie otwierają samozatrzaskujące się drzwi na klatkę, Supermatka musi
stoczyć z nimi walkę - trzymając jedną ręką wózek, drugą pchnąć ruchomy kawałek
ściany, przytrzymać go barkiem/dłonią/nogą/jednym palcem u ręki i przejechać z
wózkiem (który też lubi się blokować - widać brakuje sprawności kierowcy i
łagodnego skrętu czy przejazdu slalomem - trudna rada, trza się doszkolić).
Potem nie jest łatwiej, bowiem niektóre bloki wyposażono w windy umieszczone na
półpiętrach. Niedzieciaci zwyczajnie do nich wchodzą. Supermatki tymczasem
włączają napęd na cztery kończyny i znoszą wózek po schodach, po czym - łapiąc
oddech - oczekują na windę. Tutaj pojawia się powtórka z rozrywki, czyli walka
z drzwiami i wjazdem przez konkretny, wymierzony przez Niedzieciatych otwór
wejściowy/wyjściowy. Po wyjściu z windy znów napęd na cztery kończyny, kolejna
walka z samozatrzaskującymi się drzwiami i można wyjść na powietrze. Jeszcze
tylko latanie nad wysokimi krawężnikami czy pchanie wózka pod górkę, ale co
to dla Supermatki. Zwykłe ćwiczenia - ot, nawet na siłownię nie musi chodzić,
dobrze ma.
Żeby na tym się kończyło...
Im dłużej funkcjonuję jako Supermatka, tym mocniej nabieram pewności, że jako rodzice podlegamy nieustannej ocenie naszej sprawności fizyczno-psychicznej, że non-stop jesteśmy uczestnikami jakiegoś testu. Jak gdyby obserwował nas Wielki Brat i w odpowiedniej (dla nas najmniej odpowiedniej) chwili włączał to jeden, to drugi przycisk.
Jak położysz wreszcie głowę na poduszce, gdy jest dobrze po północy i chcesz usnąć. I przymkniesz oczy - właśnie wtedy, idealnie sekundę po tym nieszczęsnym przymknięciu oczu... Ryk. Krzyk. Płacz. Albo jedno dziecko, albo drugie. W sumie nie ma znaczenia które, bowiem...
Jak uspokoisz jedno i położysz głowę na poduszce, przymkniesz oczy... Właśnie wtedy, idealnie po drugim nieszczęsnym przymknięciu oczu... Ryk, krzyk, płacz... drugiego dziecka.
I co się dziwisz: przecież nie od dziś wiadomo, że rodzicielstwo to eksperyment mający na celu udowodnienie, że ludzie wcale nie potrzebują snu.
Jestem Supermatką. Jestem zmęczona. Chciałabym czasem... żeby tak... normalnie było. Zwyczajnie. Bez supermisji, wyzwań. Bez angażowania kilku ośrodków w mózgu naraz, bez wielozadaniowości, sprawdzianów ludzkiej wydolności. Żeby Wielki Brat wziął urlop. Na zawsze. Żeby nie włączał tych wszystkich przycisków. Nie że jak poradzę sobie z jednym, to sprawdzą, czy z innym dam radę. Że w miejsce jednego oddechu, zabierany jest inny. Że szum, gwar, przebodźcowanie. Tak jest, wiele mówi się o przebodźcowaniu dzieci, a nie mówi się o tym, że ich nadmiar szkodzi też rodzicowi, który chciałby się czasem... wyłączyć.
Urlopu nie dostanę, a wypowiedzenia... w zasadzie nie chcę. To największy paradoks: kochasz i nienawidzisz swoją supermisję jednocześnie. Chciałabyś żyć jak zwykły człowiek, ale lubisz swoje supermoce. I tak pewnie zostanie: w nieustannym rozkroku między jednym a drugim.
BTW, kiedyś na Facebooku była taka akcja: do tytułu aktualnie czytanej książki dołączyć: "...z piłą mechaniczną". Czytałam wówczas powyższą książkę. "Świadome rodzicielstwo z piłą mechaniczną"... Coś czuję, że to byłby hicior! ;)
6 komentarze
Mam teraz lekki zjazd spowodowany najprawdopodobniej brakiem słońca i cukru w diecie, więc muszę szczerze przyznać, że nie czuję w sobie mocy. Funkcjonuję w poczuciu winy, nie mogąc znaleźć zdrowego balansu między tym co moje a czasem dla dzieci. Gdy nie spędzam z nimi czasu czuję pustkę, z drugiej strony brak odskoczni i wyjścia do ludzi pcha mnie w stronę dziwnej frustracji. Najprawdopodobniej, za kilka dni ten stan zastąpi super zadowolenie z macierzyństwa i znów będę jedną ręką mieszać pudding jaglany a drugą malować kwiaty. Tak jak w małżeństwie, ciągłą sinusoida uczuć, po to żeby docenić chwile gdy jest dobrze. Teraz jednak mam lekki urlop - na żądanie i super fajnego męża, który pozwolił mi na niego iść.
OdpowiedzUsuńA tak w ogóle to fajny tekst, wrócę do niego
Bosh, ja też tak miałam... Kryzys przyszedł po wakacjach, gdy John mi się rozchorował dzień przed przedszkolem, a ja miałam wyliczoną cierpliwość do ostatniego sierpnia... Potem już brakło... Myślałam, że zwariuję, byłam wściekła nie wiem, na co... Wyżywałam się na dzieciach, byłam niezadowolona z siebie, ze wszystkiego... Zła matka, niespełniona, w ogóle masakra jakaś... Potem było lepiej - gdy już pierwsze dni przedszkolnego życia pojawiły się jak światełko w tunelu, ale takie nastroje powracają do mnie czasem... Masz rację - coś jest w tym, że potrzebujemy takiej huśtawki, sinusoidy właśnie, żeby czuć (?), że żyjemy, żeby docenić te dobre momenty... Szkoda, że nie może być zwyczajnie :P normalnie :P Że albo kiła i mogiła, albo cud-miód-malina.
UsuńJa od końcówki lutego rozpoczęłam zajęcia na uczelni i to jakoś dodało mi skrzydeł, tj. stanowi odskocznię, dzięki której nie czuję się tak sfrustrowana siedzeniem w domu. Częściej jestem zrelaksowana przy dzieciakach, nie wkurzam się tak bardzo czy szybko... Kurczaki - jak jednak silnie potrzebujemy czegoś "poza" - wyjścia na zewnątrz, przewietrzenia głowy... Kochamy te nasze maluchy, ale całodobowe spędzanie z nimi czasu potrafi zabić... (chociażby ducha w narodzie ;))
Trzymam kciuki za Ciebie, Kochana :*
Przynajmniej wiadomo, że - chociażby w teorii - każdy zły dzień kiedyś przeminie...
Dziękuję Ci :>
Dzięki za ten tekst.Odnalazłam w nim siebie... Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń:*
UsuńCieszę się... Chciałam właśnie, by to trafiało, niosło pewne pocieszenie ;)
Ściskam ciepło! :*
Świetny tekst! Wiele razy się dziwię jak to wszystko daje się ogarnąć... ;) A jeszcze jak dochodzą kolki, całodzienne płacze to szaleńczo jest również na spacerku. Dziecko pod pachą, wózek, pcham, biegnę bo płacz... I zazdrość jak te wszystkie niemowlaczki śpią na spacerkach, gaworzą... Ufff dobrze, że moja ma już 2,5 roku... Ale nie mówię, że jest łatwiej, jest inaczej :)
OdpowiedzUsuńO tak, dobrze powiedziane: jest inaczej :) Niby już można ze starszym dzieckiem coś tam ustalić, czasem nawet usłyszeć odpowiedź, ale trudno jest na innych poziomach.
UsuńOjej... To spokojne leżenie czy - ba! - spanie na spacerze! Tęsknię za tym! Mały John tak miał - uwielbiałam z nim spacerować... A Marion? Bosh! Z nią to ciężko - zawieje lekki wiatr - ryk :P a spać nie będzie, chyba że naprawdę cud się wydarzy. Tak to będzie wszystko obserwować z wózka. I nie masz, matko, spokoju :P
Dziękuję Ci bardzo :)
Pozdrawiam serdecznie!