dziecko to nie pies - nie musimy go codziennie wyprowadzać na spacer
kwietnia 04, 2016
Nastała wiosna. Więcej! - nastała piękna pogoda! (Wreszcie! - chciałoby wykrzyknąć rozedrgane z emocji serce.) Wraz z nią (nimi) pojawiły się również pytania: Byłaś dziś z dzieckiem/ wybierasz się z dzieckiem na spacer? (Pytania te zwykły pojawiać się i niezależnie od pogody, ale wraz z wyglądaniem słońca zza chmur częstotliwość ich krążenia w powietrzu gwałtownie wzrosła.)
Mały John urodził się pod koniec wakacji. Wiecie: piękna pogoda, ciepło, ale nie gorąco, wręcz wymarzona pora na praktykowanie codziennych spacerów. I wtedy się zaczęło: pytania, czy byłam już z dzieckiem na dworze, jeśli nie, to kiedy wychodzę albo dlaczego nie mam zamiaru, a jeśli było wyjątkowo ładnie: dlaczego tylko rano, a popołudniu nie. Jeśli nie miałam zamiaru iść, pojawiało się grono chętnych do "wyprowadzenia" dziecka. I o ile czasem z pomocy chętnie korzystałam (Ba! Sama również chętnie spacerowałam!), o tyle z czasem niemalże codzienna presja zaczęła mnie drażnić.
Pomyślałam tak: ileż można?!
Rozumiem, że małe dziecko (czy dziecko w ogóle, nie rozciągając już tematu na dorosłych) potrzebuje świeżego powietrza, słońca i całego dobrostanu Natury. Rozumiem, przyjmuję i akceptuję. Dziecko jednak - prócz tego, że jest częścią świata przyrody - jest częścią pewnej rodziny - rodziny, która ma swoje zwyczaje.
Jestem domatorem. Tzn. lubię spędzać czas w mieszkaniu, nie nudzę się w nim, potrafię w kreatywny sposób zająć się sobą (i dziećmi) w czterech ścianach. Czasem lubię też pobyć na świeżym powietrzu - zrobić piknik, zboczyć z leśnej ścieżki czy obserwować kaczki na pomoście w parku. Nie uprawiam nagminnie żadnego sportu (ciąża przerwała moją przygodę z tańcem irlandzkim), ale też nie jestem nieruchliwa czy zupełnie zasiedziała. Niemniej presja codziennego wychodzenia z dzieckiem na spacer mnie drażni.
Nie wiem, kiedy i w jaki sposób utarło się przekonanie, że maluch - jeśli pogoda dopisuje (w skrajnych przypadkach nawet ona nie jest przeszkodą) - ma być na dworze. Każdego dnia. Czy stało się coś dzieciom w domach? Czy jeden dzień lub kilka dni zwłoki sprawiły, że podupadło na zdrowiu, straciło apetyt lub cokolwiek innego? Takie bowiem podsuwa się argumenty: świeże powietrze sprawia, że maluch chętniej je, lepiej się rozwija, jest bardziej aktywny... I znowu rozumiem, przyjmuję i akceptuję, ale nie bez pewnego Basta!, gdy mowa o częstotliwości. Bo kto niby powinien decydować o tym, jak ma wyglądać rozkład naszego dnia? Nasze codzienne rytuały, aktywności? Dziadkowie, ciocie, przyjaciółki, sąsiadki? Każdy człowiek ma inne przyzwyczajenia, lubi co innego, a nawet jeśli to samo - nie zawsze w tych samych okolicznościach. Ja lubię spacerować, ale wtedy, gdy mam na to ochotę. Nie wówczas, gdy coś mnie do tego przymusza - np. presja otoczenia, bo inaczej niemowlęca "żółtaczka Małego Johna nie przejdzie" albo bo "tak się robi". I ok, spacerowałam z synkiem. Puszczałam też dziecko na spacer z ciociami, dziadkami, gdy akurat byłam zajęta i nie mogłam pójść sama. Bywały jednak i dni, kiedy zupełnie nie miałam ochoty wypuszczać go z domu - bo chciałam spędzić z nim czas w czterech ścianach. Tak, dobrze czytacie: chciałam zostać w domu!
Jak wspominałam, raczej jestem domatorem. Wiedziałam od samego początku, że pojawienie się dziecka w rodzinie nie będzie mogło przewrócić życia do góry nogami - nie będzie mogło, bo mu na to nie pozwolę. Czytałam o tym, jak niektóre mamy rezygnują z codziennych praktyk, by dostroić się do dziecka, jak poświęcają się dla niego. I pytałam: po co?
Głupia nie byłam, wiedziałam, że niemowlę zdecydowanie przeorganizuje naszą rzeczywistość, wiedziałam jednak, że "uratują" nas kompromisy - wspólne (właśnie tak: wspólne) dostrajanie się, nauka potrzeb i zachcianek. Dziecko wchodzi do konkretnej rodziny, pojawia się w życiu konkretnych dorosłych ludzi, którzy mają konkretne przyzwyczajenia. Rezygnacja z tego wszystkiego jedynie z uwagi na "dobro" dziecka (Czy rzeczywiście dobro?) sprawia, że rodzicielstwo może frustrować, nie przynosić satysfakcji, więzić rodzica w jego własnym ciele, domu i tak dalej. Także dziecko musi się dostosować do rodziców - ich stylu życia. Każdy w rodzinie powinien być jej pełnoprawnym członkiem, tj. tworzyć wspólnotę, a ta bez kompromisów i rezygnacji z własnego ego (a w innych sytuacjach pilnowania własnych granic i dbania o ego właśnie - czyli nic innego jak osiąganie złotego środka) jest tworem dość słabym.
Reasumując, jeśli nie miałam ochoty wychodzić z synem z domu - nie wychodziłam. Jeśli chciałam (mimo pięknej pogody) "ponudzić się" w mieszkaniu - zostawałam. Nie ważne dlaczego: czy ze zmęczenia, czy z kaprysu. Nie jestem typem czującym potrzebę codziennego spacerowania i nie zamierzałam się do tego przymuszać z uwagi na różnie rozumiane dobro mojego dziecka. Tak, zgadzam się, że świeże powietrze i ruch są dla dzieci bardzo ważne, że trzeba w nich pielęgnować potrzebę bycia na dworze, aktywnego spędzania czasu. Jednocześnie mówię "nie" presji otoczenia, by dziecko "wyprowadzać" jak psa - niezależnie od warunków pogodowych (bo przy sprzyjającej aurze to przecież oczywiste, że się wychodzi), czasem kilka razy dziennie. Dziecko to nie pies. A każda rodzina jest inna i ma prawo wprowadzać własne zasady, stawiać na swoim, czasem zachować się "anormalnie", by być... normalną. Po prostu, zwyczajnie.
Głupia nie byłam, wiedziałam, że niemowlę zdecydowanie przeorganizuje naszą rzeczywistość, wiedziałam jednak, że "uratują" nas kompromisy - wspólne (właśnie tak: wspólne) dostrajanie się, nauka potrzeb i zachcianek. Dziecko wchodzi do konkretnej rodziny, pojawia się w życiu konkretnych dorosłych ludzi, którzy mają konkretne przyzwyczajenia. Rezygnacja z tego wszystkiego jedynie z uwagi na "dobro" dziecka (Czy rzeczywiście dobro?) sprawia, że rodzicielstwo może frustrować, nie przynosić satysfakcji, więzić rodzica w jego własnym ciele, domu i tak dalej. Także dziecko musi się dostosować do rodziców - ich stylu życia. Każdy w rodzinie powinien być jej pełnoprawnym członkiem, tj. tworzyć wspólnotę, a ta bez kompromisów i rezygnacji z własnego ego (a w innych sytuacjach pilnowania własnych granic i dbania o ego właśnie - czyli nic innego jak osiąganie złotego środka) jest tworem dość słabym.
Reasumując, jeśli nie miałam ochoty wychodzić z synem z domu - nie wychodziłam. Jeśli chciałam (mimo pięknej pogody) "ponudzić się" w mieszkaniu - zostawałam. Nie ważne dlaczego: czy ze zmęczenia, czy z kaprysu. Nie jestem typem czującym potrzebę codziennego spacerowania i nie zamierzałam się do tego przymuszać z uwagi na różnie rozumiane dobro mojego dziecka. Tak, zgadzam się, że świeże powietrze i ruch są dla dzieci bardzo ważne, że trzeba w nich pielęgnować potrzebę bycia na dworze, aktywnego spędzania czasu. Jednocześnie mówię "nie" presji otoczenia, by dziecko "wyprowadzać" jak psa - niezależnie od warunków pogodowych (bo przy sprzyjającej aurze to przecież oczywiste, że się wychodzi), czasem kilka razy dziennie. Dziecko to nie pies. A każda rodzina jest inna i ma prawo wprowadzać własne zasady, stawiać na swoim, czasem zachować się "anormalnie", by być... normalną. Po prostu, zwyczajnie.
0 komentarze